”Arrival” z 2016. Przed obejrzeniem: film o języku i sci-fi – super wieczór filmowy się szykuje. Po obejrzeniu: ale $%#^& #%#^ !!!
Mówiąc delikatnie, bardzo mi się nie podobał.
”Arrival” przedstawia niemożliwe i nieakceptowalne: lingwista błyskawicznie rozszyfrowuje pisany język obcych, z którymi nie mamy nic wspólnego (występuje wręcz nielinearność czasu i zapisu) – i to nie na poziomie „Ala ma kota”, tylko w kierunku abstrakcyjnych rozmów filozoficznych.
Co gorsza magiczne przyswojenie tego języka pozwala nielinearnie postrzegać czas – czyt. przeżywać wspomnienia przyszłości. Hipoteza Sapira-Whorfa jest ciekawa ale nie pozwala na aż tak wiele 😀
Podczas, gdy film robił się coraz głupszy jak mantra przewijało mi się w głowie: „Rosetta stone” – banał – 23 lata zajęło odszyfrowanie hieroglifów, stworzonych przez ludzki umysł, a nie całkowicie nam obcych kosmitów. Potrzebowaliśmy tylko klucza do szyfru, geniuszu i mnóstwa czasu. [fajny zarys powagi sytuacji tutaj]
Dodatkowo do szału doprowadzało mnie sprowadzenie komunikacji do czegoś prostego i przejrzystego. Znając ten sam język i siebie nazwałem nie umiemy się czasem porozumieć na fundamentalnym poziomie. Pani w filmie dogadała się szybko i skutecznie z kosmitami o totalnie odmiennym sposobie postrzegania rzeczywistości i czasu…i na dodatek wyszła z ograniczeń ludzkiego poznania…a wszystko dzięki popatrzeniu przez relatywnie mało spotkań na atramentowy jizz na szybie 😉
Film ma wysokie noty i zbiera pochwały, że inteligentne sci-fi itp. – a mi się przysłowiowy nóż w kieszeni otwiera.
Za to „Sphere” z 1998, uznany generalnie za słaby, okazał się odtrutką na zły posmak po „Arrival”.
Już dawno odkryłam że sweet spot filmów to zazwyczaj okolice 6/10, nierzadko 4/10. W końcu jestem koneserem o niekonwencjonalnym smaku i umyśle 😀